Geoblog.pl    freefall    Podróże    Tajlandia/Indonezja/Malezja    Wyprawa w głąb wyspy
Zwiń mapę
2009
22
wrz

Wyprawa w głąb wyspy

 
Indonezja
Indonezja, Penebel
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11041 km
 
Wybrany przez nas zupełnie przypadkowo hotel okazał się strzałem w dziesiątkę. Czyste pokoje, cicha klimatyzacja, basen i dużo zieleni mocno kontrastowały ze spartańskimi warunkami w jakich mieszkaliśmy w Bangkoku. Największą jednak zaletą okazali się właściciele obiektu. On, Szwed libańskiego pochodzenia i ona, Szwedka indonezyjskiego pochodzenia na emeryturze postanowili osiedlić się na Bali i dla przyjemności goszczenia i spotykania ludzi kupili pensjonat. Ich niekomercyjne nastawienie było wyczuwalne na niemalże każdym kroku. Byli przyjacielscy, zainteresowani nami, rozmowni i bardzo dbający o stan swojego przybytku. Pani domu, była kucharka, prowadziła bar/restaurację na terenie hotelu i z cienkiej karty dań wyczarowywała naprawdę niesamowite smaki. Dość powiedzieć, że udało jej się do swoich balijskich dań przekonać zachowawczego w sprawach kulinarnych Szymka, a krewetki w tempurze czasami śnią mi się jeszcze po nocach. O ile jedzenie było wyborne, o tyle balijskie wina okazały się totalną klapą. Hatten, lokalna marka, miało mocno octowy smak i zanim nadawało się do picia musiało sporo pooddychać. Mimo wszystko noce z gospodarzami, z lokalnym winem-sikaczem miały swój niepowtarzalny klimat. W czasie naszych nocnych posiadów z gospodarzami dowiedzieliśmy się sporo o Bali, Indonezji, geografii terenu a przede wszystkim gospodarze "sprzedali" nam trochę tips&tricks lokalnych. Z ciekawszych informacji dowiedzieliśmy się, że zwyczajem na bali jest, że jeżeli ktoś "nagra" ci biznes to standardowo należy mu się 10% wartości "nagranego" przedsięwzięcia. Stąd nasz taksówkarz nie tylko zarobił jakieś 600 tys IDR na nas, ale jeszcze wziął 400 tys. od właścicieli naszego hotelu za to, że nas do nich przywiózł. No cóż... taki lajf.

Bali, w przeciwieństwie do ogólnie panującej w zbiorowej świadomości wizji, to nie piaszczysta wyspa, z palmami i szerokimi, złotymi plażami. Bali to wyspa ciekawa, której krajobraz zmienia się na przestrzeni 20-30 km: od suchych, półpustynnych zboczy na wschodzie po zielone, wilgotne tereny w centrum wyspy. Grzechem w takim miejscy byłoby ciągłe moczenie pośladków w basenie w towarzystwie piwa, więc zdecydowaliśmy się na wycieczkę po wyspie. Z pomocą przyszli nasi gospodarze, którzy za stosunkowo niewielką opłatą, udostępnili nam swój samochód i jednego ze swoich "beżowych" pracowników. Po krótkiej wspólnej nasiadówie uzgodniliśmy, że chcemy zobaczyć ryżowe tarasy i wodospady w centrum wyspy, a potem ewentualnie ciepłe źródła nieopodal Loviny. Po śniadaniu, razem z offcami wgramoliliśmy się do samochodu i pognali w stronę interioru wyspy.

Sposób poruszania się na Bali i ruch drogowy to jeden ze "smaków" Bali, a przynajmniej rzecz, która każdemu przybyszowi z zewnątrz rzuca się niezwłocznie w oczy. Z punktu widzenia obywatela cywilizacji europejskiej, to w jaki sposób ruch jest zorganizowany i się odbywa wydaje się skrajnie niebezpieczny i lekkomyślny. Gdyby na wyspie obowiązywały chociażby polskie standardy kontroli ruchu, przeciętny Balijczyk zdobył by komplet punktów na odcinku zaledwie paru kilometrów. Generalnie nie przestrzega się podwójnej ciągłej, kolejności na drodze, nie używa migaczy, a kolor świateł sygnalizacji drogowej jest tylko pewną wskazówką że można lub nie można jechać - w przypadku mijania, wyprzedzania i omijania obowiązuje zasada kto większy a swoje zamiary komunikuje się titaniem. Wszystkie przewodniki mocno odradzają wynajmowania samochodu lub skutera na Bali. Po pewnym jednak czasie obserwowania tego mrówczego ruchu dochodzi się do wniosku, że poruszanie się w nim nie jest tak niebezpieczne jak się wydaje. Przede wszystkim mało pojazdów porusza się szybciej niż 60 km/h, za to cały ruch płynie mniej więcej z taką prędkością. Po prostu na Bali jeździ się wolno. Po drugie balijczycy w czasie prowadzenia samochodu są mocno skupieni nad jazdą i tylko nad nią - nikt nie odbiera sms'ów, czyta książek itd. Po trzecie wszyscy na drodze mają sporo cierpliwości. Samochody się wpuszczają, a nawet jeżeli ktoś komuś beznadziejnie zajedzie drogę to nikt na nikogo nie wyskakuje z "mordą" tylko czeka aż sytuacja się rozwiąże. Poruszanie się w ruchu drogowym nie jest czymś tragicznym chociaż z drugiej strony nie polecam nikomu nauki jazdy w tych warunkach.

W przeciwieństwie do taksówkarza, nasz kierowca jechał wyjątkowo spokojnie, szanując nasze żołądki. Tym samym każdy z nas mógł zająć się podziwianiem zmieniającego się krajobrazu: różnej maści chatynek, straganów, dziwnych ludzi w dziwnych strojach i nie mniej dziwnych rosnących na drzewach owoców. W końcu po pokonaniu niezliczonej ilości serpentyn, podjazdów, zjazdów, krótkiego postoju i na samym końcu opłaceniu biletów wstępu wjechaliśmy do rozległej doliny pokrytej poletkami ryżowymi i poprzecinanej drobniutko siecią strumyków. Widok był naprawdę bajeczny. Byłby zapewne jeszcze bardziej bajeczny gdyby nie całkiem spora rzesza innych turystów, którzy tak jak my przyszli ochać i achać nad balijskim krajobrazem i cykać zdjęcia. Niektórzy posunęli się jednak dalej niż tylko do obserwacji tarasów ryżowych i w obstawie swoich "beżowych" przewodników chodzili po poletkach. Po kilkunastu minutach i kilkudziesięciu zdjęciach byliśmy gotowi żeby wracać. Znowu wgaramoliliśmy się do samochodu i ruszyli z powrotem. Dojeżdżając do wodospadów stanęliśmy w długiej kolejce aut i autobusów. W ten sposób wodospady na własne życzenie wypadły z naszej marszruty. Na tym etapie wszyscy zaczęliśmy czuć ssanie w żołądkach, co oznaczało, że należało znaleźć jakąś jadłodajnie. Nasz kierowca, chyba mając przetrenowany ten scenariusz, znalazł odpowiednią restaruację w try miga. Miejsce do którego nas zabrał było jednak bardziej jadłodajnią do przepuszczania dużej ilości turystów niż kameralną restauracyjką, działającą na zasadzie "raz płacisz i jesz ile chcesz". W potopie nam podobnych udało nam się odnaleźć wolny stolik, który jedno z nas musiał przypilnować. W tym czasie reszta mogła ruszyć "na łowy" z talerzem do balijskiego szwedzkiego stołu. Zawartość stołu wyglądała smakowicie: wszystkie rodzaje mięs łącznie z owocami morza, do tego pełna gama dodatków, sosów, makaronów i ryżu. Wybrałem makaron z jakąś rybką i zalałem smakowicie wyglądającym sosem sojowym z pływającymi w nim jakimiś granulkami bądź nasionkami. To, że nie był to zwykły sos sojowy odkryłem już po pierwszym kęsie mojego dania, które okazało się płomieniście ostre. Pływające w sosie granulki były nasionami jednego z niezliczonych miejscowych papryczek chilli, którymi naszpikowano sos. Co gorsza woda ani żaden płyn nie gasił gorzejącego w moich ustach ogniska. Pomógł dopiero zwykły ryż.

W drodze powrotnej postanowiliśmy zajrzeć na przydrożny, wielki targ owoców. Po opuszczeniu samochodu, natychmiast obsiedli nas sprzedawcy zegarków ze swoimi omegami, breitlingami itd. O dziwo sprzedawcy okazali się poliglotami posługując się oprócz angielskiego również niemieckim a nawet o dziwo znali czeskie "ahoj". Szybko otrząsnęliśmy się ze sprzedawców zegarków i ruszyli do straganów, na których piętrzyły się stosy różnych, nieznanych mi owoców, których smak miałem poznać za chwil parę. W sukurs przyszła mi handlarka ze stoiska podsuwając próbki wskazywanych przeze mnie owoców. Rambutany, Manggisy, Cashew, ale też truskawki, małe banany, parzone orzeszki ziemne a nawet ananas zostane poddane próbie a następnie zebrane na wielkiej misie w celu ich zakupu. Od tego momentu zaczęły się schody. Nasza pomocna handlarka z uśmiechem "beżowym" akcentem zarządała cenę 90 dolarów za wybrane przez nas owoce. Na potwierdzenie wybiła cenę na kalkulatorze i podsunęła nam go pod nos. Cena nas zamurowała. Staliśmy z Asią jak wryci a nasze oczy z wrażenia zamieniły się w pięciozłotówki. Nasza "beżowa" handlarka musiała to zauważyć bo szybko zaczęła coś bleblać o special price i bez naszego istatnego wkładu zeszła do 70 dolarów. Zapytała ile chcę za to zapłacić. Będąc już trochę w podróży wiedziałem gdzie to prowadzi: targowalibyśmy się osiągając mniej więcej połowę ceny, czyli jakieś 30-40 dolarów. Nie miałem tego dnia ochotę na przepłacanie za owoce. Z sytuacji wycofałem się rakiem, popłeniając lokalne faux pas - zrezygnowałem czasowo z dokonania operacji pod przykrywką tego, że chcę skonsultować cenę z moim kierowcą i potem wrócę. Nasz kierowca, z naszego hotelu, na wieść o cenie 90 dolarów za jakieś 2 kilogramy owoców tylko wymownie się spojrzał i powiódł nas do innych stoisk. W 5 minut skompletowałem zawartość podobną do tego co leżało na niechlubnej misie. Z pomocą naszego kierowcy kosztowało mnie to bez targowania się jakieś 10-15 dolarów - co i tak pewnie było wysoką ceną na tym rynku. W drodze powrotnej do samochodu próbowała mnie namierzyć handlarka "za 90 dolarów" żeby dokończyć rozpoczęty deal. Szybko czmychnąłem do samochodu, a chwilę potem ruszyliśmy w drogę powrotną. Rambutany były wyjątkowo dobre - w tym momencie smakowały zwycięstwem.


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Zbysio
Zbysio - 2011-07-05 16:52
To rzeczywiście WYPRAWA ! Jak do cioci na ciastka...
 
 
zwiedził 29.5% świata (59 państw)
Zasoby: 377 wpisów377 24 komentarze24 632 zdjęcia632 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
29.12.2017 - 12.01.2018
 
 
11.08.2017 - 19.08.2017
 
 
24.06.2017 - 26.06.2017