Bangkok był tylko portem przesiadkowym przed dalszą podróżą. Następnego dnia wczesnym rankiem zapakowaliśmy się do taksówki, która zawiozła naszą całą trójkę plus dwie offce na lotnisko Suvernabhumi. Bangkok o godzinie 3-4 spał smacznie, a nasz taksówkarz wiózł nas jakimiś opłotkami, tak żeby nie płacić za przejazd autostradą. Kluczenie w środku nocy było ciekawie - szczególnie, że szło bardzo sprawnie. Była to niepowtarzalna możliwość przyjrzenia się "fizjonomii" miasta z innej perspektywy niż li tylko z perspektywy autostrady przecinającej miasto. Za dnia taka podróż w rozsądnym czasie nie byłaby możliwa.
Check-in, paszporty i kontrola bagażu poszły bardzo sprawnie. Mając pewność, że nie spóźnimy się na nasz samolot do Denapsaru, zaczęliśmy rozpracowywać sklepy wolnocłowe i szukać śniadania. Obie misje zakończyły się sukcesem. Pokrzepieni śniadaniem i wyposażeni w skromne dwie butelki czerwonego wina, o którego deficycie na Bali czytałem przed wyjazdem, poszliśmy do naszego stanowiska odlotów. Samolot wlekł się w powietrzu niemiłosiernie, aż w końcu nie mając innego wyjścia doleciał do lotniska na Bali. Atmosfera na lotnisku była zdecydowanie inna niż w Bangkoku. Balijskie lotnisko było znacznie mniejsze, mniej więcej wielkości Okęcia, wręcz kameralne o "swojskiej" atmosferze. Swojskości lotnisku dodawał lekko wyczuwalny zapach kadzidełek unoszący się w powietrzu oraz delikatne dźwięki muzyki, granej chyba na dzwonkach lub cymbałkach, która płynęła z lotniskowych głośników. Mając wyrobione w kraju wizy szybko uporaliśmy się z kontrolą paszportową. Oddaliśmy wypisane w samolocie świstki zaświadczające o tym, że nie jesteśmy chorzy na świńską grypę i pognaliśmy w stronę wyjścia. Po drodze namierzyliśmy jeszcze całkiem sporą "baterię" bankomatów różnych banków, w tym Citibanku. W odróżnieniu od Tajlandii, bankomat na Bali nie zarządzał ode mnie żadnej dodatkowej sumy za podjęcie środków. "Zatankowani" wyszliśmy z lotniska. W samolocie ustaliliśmy, że nie za bardzo chcemy pozostać w południowej, imprezowej i komercyjnej, części wyspy tj. Kuta, Sanur itd i wolimy raczej udać się na jej północ, gdzie panuje większy spokój i nie ma podobno tylu turystów. Nasz wybór padł na miejscowoć Lovina Beach. Teraz tylko trzeba było skombinować transport. Nie błysnęliśmy przebiegłością ani sprytem biorąc pierwszą lepszą taksówkę i ustalając cenę 600 tyś Rupii Indonezyjskich. Jednak cena 20 dolarów per capita (bez offiec) za 90 km podróży w jedną stronę nie była dla nas jakoś szczególnie dotkliwa, więc wpakowaliśmy się do taksówki i pognali na północ. "Beżowy" (rasistowskie określenie odnośnie Indonezyjczyków które z jakichś powodów bardzo nam się spodobało i szybko przyjęło) kierowca określił drogę do Lovina Beach na 2-3h i kupił każdemu z nas po butelce wody. Zaczęliśmy podróż na północ obserwując przez szyby samochodu zmieniający się krajobraz Bali. Początkowo jechaliśmy szerokimi, dwu- i trzy-pasmowymi drogami połączonych ze sobą skrzyżowaniami i dużymi rondami na których ustawione były wszelkiego rodzaju ekspresyjne rzeźby przedstawiające konie. Ulice, rzeźby i ronda zanurzone były w średniomiejskim krajobrazie kilkupiętrowych hoteli, domów towarowych, restauracji biur i egzotycznej zieleni. Krajobraz miejski nasilał się wraz z ruchem ulicznym w miarę zbliżania się do centrum Denpasaru. Miasto nie oferowało jednak niczego ciekawego na czym przez szybę można by zawiesić oko. Lawirując między innymi autami przepchnęliśmy się przez Denpasar a wraz z oddalaniem się od jego centrum droga zwężała się, coraz bardziej wiła, a krajobraz stawał się coraz bardziej wiejski. Zniknęły chodniki, a hotele, biura i centra handlowe zmieniły się w małe domowe gospodarstwa, otoczone murem z obowiązkową małą świątynią w środku, które stłoczone jeden obok drugiego przylegały ściśle do drogi. Jedynie na krótkich odcinakach trasy obszar był niezamieszkały i w takich miejscach znajdowały się pola ryżowe bądź plantacje drzew. Generalnie każdy skrawek wyspy wyglądał na zagospodarowany przez człowieka w jakimś stopniu, chociaż ze względu na dużą ilość zieleni ten swoisty brak "dzikiej intymności" nie wydawał się być rażący. Czym dalej na północ, tym bardziej trasa wiła się i wznosiła. Pogoda się spaskudziła. Nie lało, ale wszystko na zewnątrz wyglądało na nasiąknięte wodą i wilgotne. Przy drodze pomiędzy ściśle przyległymi do niej domami gdzieniegdzie wyrastały stragany z różnego typu owocami i innymi artykułami spożywczymi. Na trasie panował spory ruch spowodowany głównie dużą ilością jednośladów jeżdżących jak popadnie i łamiących wszelkie możliwe przepisy. Oprócz tego co jakiś czas na drodze pojawiały się wcale nie bardziej zdyscyplinowane ciężarówki, autobusy oraz samochody osobowe japońskich marek wyprzedzające masowo jednoślady środkiem niebyt już szerokiej drogi. Przy tym wszystkim w naszym beżowym kierowcy obudziła się sportowa nutka i coraz to bardziej popędzał gazem swoją niebieską taksówkę. Ścinanie zakrętów, hurtowe mijanie motocykli i skuterów, ciasne wchodzenie w zakręty oraz nagłe przyspieszanie nie robiły na nas wrażenia ale szybko doprowadziły nas do mniejszej lub większej choroby lokomocyjnej. Siedząc razem z Asią i z offcami z tyłu nie mieliśmy większych problemów z ciągłym kołysaniem się i szarpaniem samochodu, lecz biedny Szymek siedzący na przednim fotelu zieleniał ze złości i dosłownie z zakrętu na zakręt i z manewru na manewr. Co jakiś czas dało się słyszeć rzucone przez niego z sykiem "Pier... beżowy Kubica". O zaproponowanej przez beżowego przerwie na obiad nie było mowy. W końcu wyjechaliśmy z gór i strefy dużej ilości zakrętów dojeżdżając do lokalnej stolicy północnego wybrzeża - miasta Singaraja. Krajobraz stał się bardziej suchy z większą ilością palm zaś podszyt i runo były zdecydowanie mniej bujne niż w górach.
Omijając jakimiś skrótami centrum miasta wypadliśmy na drogę do Lovina Beach. Lovina beach składa się z kilku kilometrów budynków przylegających gęsto do siebie i do obu stron drogi, biegnącej w niewielkiej odległości od brzegu. Podobnie jak w większości innych turystycznych miejscowościach na Bali, w Lovina Beach pas oddzielający morze od drogi praktycznie w całości zarezerwowany jest dla mniej lub bardziej ekskluzywnych hoteli, pensjonatów, apartamentów, bungalowów i innej infrastruktury turystycznej. Małe domki ze świątyniami, czyli siedliska rdzennych mieszkańców wyspy budowane są po drugiej stronie drogi - z dala od morza. Przejechaliśmy naszą niebieską taksówką przez centrum turystycznej miejscowości, które dało się rozpoznać po tym, że było tam trochę więcej sklepów i bankomaty. Kierowca, jak twierdził, wiózł nas do spokojniejszej części tej turystycznej miejscowości. Po chwili wjechaliśmy na podjazd całkiem nieźle wyglądającego się hotelu. Po wyjściu z taksówki uderzyło mnie gorąco oraz wspaniały zapach. Radość nie trwałą długo - miejsc w hotelu brak. Pojechaliśmy dalej. Niestety nie było również miejsc w kolejnym hotelu. Przyjechaliśmy w czasie kilkudniowego weekendu muzułmańskiego, który następuje zaraz po Ramadanie. Indonezyjscy Muzułmanie wykorzystują ten czas jak my weekend majowy i na kilka dni wybierają się na wywczasy. Biorąc pod uwagę to, że ludność Indonezji to 237 milionów (4 populacja świata), w tym 125 milionów tej populacji zamieszkuje Jawę, która jest o "rzut beretem" z Bali oraz to, że Indonezyjczycy uwielbiają przyjeżdżać na Bali bo mogą spokojnie oddać się bez kontroli uciechom doczesnym, całkiem poważnie zacząłem rozważać wzięcie pokoju Junior Suit za 180 dolarów za noc w hotelu numer 3. Do tej ceny jednak nie była nas w stanie przekonać nawet wizja 125 milionów beżowych przeprawiających się promami na Bali. Zaordynowaliśmy kierowcy, że nie zostajemy w hotelu numer 3 i szukamy dalej. Naszego "cicerone" widocznie zaczynało nudzić obwożenie nas po hotelach, gdyż początkowo wybierał je bardzo skrupulatnie a czym dalej tym bardziej na zasadzie "co popadnie". Ewentualnie kończyły mu się pomysły. Sukces odnieśliśmy jednak już w lokalizacji numer 4. Kameralne bungalowy Cleopatra przypadły do gustu Berti i wszystkim po kolei. Pro forma sprawdziliśmy stan czystości i wyposażenie pokoi. Bingo. Krótka negocjacja ceny dwóch pokoi - stanęło na 1 mln IDR za dzień za całość. Wyciągnęliśmy plecaki z bagażników, uścisnęli ręce taksówkarza, który zostawił nam kontakt do siebie z uwagą żeby koniecznie zadzwonić jakbyśmy chcieli wracać na południe i mogliśmy rozpakować się w swoich pokojach. Teraz każdy już czuł, że jesteśmy na Bali.
CDN