Geoblog.pl    freefall    Podróże    Tajlandia/Indonezja/Malezja    Pierwsze zetknięcie z Bangkokiem
Zwiń mapę
2009
19
wrz

Pierwsze zetknięcie z Bangkokiem

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8090 km
 
Lotnisko Suvarnabhumi w Bangkoku jest bardzo duże, jednak poruszanie się po nim nie stwarza większych problemów. Po opuszczeniu samolotu, zacząłem kierować się znakami 'immigration office' w stronę wyjścia. Wyraźne oznaczenia oraz ruchome chodniki były szczególnie pomocne. Niemal od razu rzuciło się w oczy to, że wszyscy pracownicy lotniska, a nawet poniektórzy podróżni noszą na twarzach maski chirurgiczne. Związane jest to z ogólnie panującą w Azji histerią świńskiej grypy. Wszelkiego rodzaju bilboardy zachęcały do tego aby w razie występowania gorączki, bólów głowy, gardła etc zgłosić się do personelu lotniska w celu zbadania i/lub odbycia kilkudniowej kwarantanny. Dla Erupejczyka może początkowo wydawać się dziwna ta histeria - jednak ze względu na bardzo dużą gęstość zaludnienia pandemia choroby w Azji to zupełnie inna rzecz niż w Europie. Brak sanepido-podobnych instytucji oraz ogólnie mało zobowiązujące podejście do czystości powoduje, że konsekwencje wybuchu pandemii w Tajlandii mogły by być bardzo wysokie.
Mijając stanowisko "visa on arrival" przyznałem sobie z dumą tytuł człowieka roku za to, że zdecydowałem się wyrobić wizę w Polsce a nie po przylocie. Stanowisko oblepione było dosłownie różnej maści podróżnymi. Nieopodal stojąca budka do robienia zdjęć do wiz okupowana była przez 30-40 osobową grupę Hindusów, którzy wyglądali jakby chcieli zrobić sobie zdjęcie grupowe do wizy.
Zaraz przed stanowiskami immigration office czekała mnie jeszcze niespodzianka w postaci kamery termowizyjnej która sprawdzała czy nie wwożę na teren Królestwa żadnej paskudnej choroby i już machałem paszportem przed pracownikiem kontroli paszportowej. Odprawa poszła szybko i sprawnie - miły urzędnik wbił jakieś pieczątki, coś pogrzebał w komputerze, zrobił mi fotkę, uśmiechnął się i puścił. Byłem w Tajlandii.
Teraz szybko poszedłem poszukać bankomatu i tutaj niestety okazało się, że karta mojego banku BPH mimo, iż w Polsce pozwala mi za darmo korzystać z każdego bankomatu to w Tajlandii nie jest zbyt uprzywilejowana i za każdą transakację w bankomacie muszę dodatkowo płacić 150 THB czyli jakieś 12 zł (Potem okazało się, że tak jest we wszystkich bankomatach w Tajlandii z moja kartą). Chcąc nie chcąc wypłaciłem pieniądze i pognałem na najniższe piętro lotniska w poszukiwaniu lotniskowego shuttle bus'u AE2, który łączy lotnisko z mekką backpackersów w południowo wschodniej Azji, czyli Khao san road. Autobus już czekał. Szybko zapakowałem się do środka i w towarzystwie Duńczyka i lolitowato wyglądającej Japonki ruszyliśmy na spotkanie Khao San. Bangkok przez szyby autobusu był niesamowity. Nowoczesne budynki, potężne bilboardy reklamowe i dobrej jakości drogi kontrastowały rozpadającymi się małymi domkami, warsztatami, licho wyglądającymi restauracyjkami i wszelakimi śmieciami ukrytymi po kątach. Do tego mrowie ludzi poruszających się czym się tylko da - głównie jednośladami. Autobus zatrzymał się na przystanku przy Khao San i wypluł naszą trójkę razem z bagażami na zewnątrz. Dopiero wtedy zauważyłem, że jest bardzo gorąco i duszno a moje długie spodnie, koszula a przede wszystkim niskie, nieprzemakalne buty trekkingowe nie bardzo pasują do miejsca i pogody.
Chociaż nie było to do końca po drodze do mojego hotelu, postanowiłem trochę nadłożyć drogi żeby rzucić okiem na turystyczną perłę okolicy - Khao San. Duńczyk i lolitka mieli takie same plany więc wybraliśmy się w trójkę. O godzinie 8 rano wkroczyliśmy na ulicę. Nasze zaskoczenie widokiem i jej atrakcjami było całkowite - nie było na niej nic godnego uwagi. Walało się trochę papierów, wszystko było generalnie zamknięte, a z nielicznych otwartych wyszynków wypatrywały zdziwione skośne oczy. Ostatecznie jednak czego można się spodziewać po ulicy o godzinie 8 rano... po dwudziestu metrach bieżących zwiedzania Japonka nie wytrzymała i zawróciła w stronę innych atrakcji turystycznych. Dalej poszliśmy z Duńczykiem. Khao San przeszliśmy w jakiś 2 minuty i zaczęliśmy zwiedzać boczne uliczki do momentu gdy każdy z nas postanowił się zająć swoimi sprawami: on znalezieniem noclegu ja odnalezieniem swojego hotelu. Po jakichś 10 minutach i spożyciu dwóch świeżo wyciskanych soków pomarańczowych dotarłem do zabookowanego uprzednio przez internet Sawasdee Krungthep Inn. W recepcji powitała mnie miła dziewczyna oraz jej pomocnik a właściwie pomocniczka, czyli przedstawiciel oficjalnie uznawanej w Królestwie Tajlandii trzeciej płci tzw ladyboy. Trochę czasu zajęło mi przestawienie się na tajlandzką wersję angielskiego, ale po krótkiej rozmowie wytłumaczono mi, że do pokoju mogę wprowadzić się dopiero o godzinie 14, a do tego czasu mogą zaoferować mi przechowalnie dla mojego bagażu. Propozycja nie była zła, władowałem się z bagażem go przechowalni, zmieniłem długie spodnie na krótkie, buty trekkingowe na sandały, chwyciłem okulary słoneczne i ruszyłem w miasto. Miałem bardzo pobieżną wiedzę na temat tego co Bangkok oferuje turystom poza Khao san więc w najbliższym sklepie kupiłem mapę Bangkoku i z jej pomocą oraz szczątkowych informacji, które miałem w głowie udałem się na przystanek 13 tramwaju wodnego żeby udać się do Chinatown.
W czasie mojego pobytu w hotelu miasto rozbudziło się na dobre. Małe restauracyjki zaczęły wypełniać się turystami pałaszującymi swoje śniadania i rozkoszującymi się poranną kawą. Hindusko wyglądający krawcy natarczywie zachęcali turystów do tego żeby weszli do ich sklepo-warsztatów o wdzięcznych nazwach "Super Boss" albo "Super Armani" i skorzystali z oferty uszycia garnituru według najnowszych trendów z najlepszej kaszmirowej wełny bądź jedwabiu za jedyne 70 Euro. Odganiając się id różnych oferentów tego i owego dotarłem do przystani tramwaju i po chwili czekania na transport, ruszyłem w dół rzeki w stronę Chinatown. Chinatown mnie nie zawiodło. Zapchane gęsto, wąskie uliczki tętniące targowym życiem i tłumy przepychających się ludzi. Na straganach było dosłownie wszystko i w każdej ilości: od jednorazowych tacek do podawania posiłków, przez dziwnie wyglądające leki, bliżej nieokreślone jedzenie (chyba jedzenie) po wyroby ze złota. Do tego mnóstwo małych barów szybkiej obsługi z jednym bądź dwoma plastikowymi stolikami i taką samą ilością krzeseł. Stragany z żarciem i owocami wyglądały najbardziej interesująco i orientalnie. Były więc stoiska gdzie w wielkich wokach na gorącym oleju gotowano przeróżne ryby, kulki mięsne, owoce morza, które następnie serwowano klientom z ryżem. Były grille na których pieczono zawinięte z liście mięso (chyba mięso) albo przygotowywano tajskie szaszłyki. Były też miejsca gdzie gotowano w wielkim garze bardzo delikatny rosół który następnie z makaronem i mięsem, podawano na gęsto. Były też restauracyjne wózki, wyposażone w rodzaj szklanej lady (ale nie chłodniczej) w której znajdowały się albo małe foliowe woreczki z wszelkiego rodzaju sałatkami, które Tajowie jedli jako przekąskę (bardzo popularny sposób jedzenia u nich), pocięte w kawałki owoce albo tajskie pierożki z ciasta ryżowego. Wizyta w tym miejscu jest interesująca jako sama w sobie i nie polecam trzymać się głównych dróg Chinatown tylko uciec w boczne, wąskie uliczki. Zapachy tego miejsca są niezapomniane, co nie znaczy, że zawsze miłe dla europejskiego nosa. Przez korowód zapachów zmierzałem w stronę Wat Trimitr - świątyni, w której znajduje się rzeźba Buddy wykonana ze złota. Wizyta była krótka - rzeźba jest taka jak na obrazkach a chętnych farangów (białych) do jej oglądania bardzo dużo. Pogapiłem się trochę na modlących się Tajów i ewakuowałem z powrotem w stronę targowisk Chinatown z mocnym postanowieniem skorzystania z dobrodziejstw straganów z jedzeniem. Ze względu na niemiłosierny upał i zaduch, który zupełnie odstręczał od jedzenia, mój wybór padł na samobieżny stragan z mrożoną kawą. Stragan taki to coś w rodzaju przemieszczającego się wolno Coffeeheaven. Nie ma na nim żadnego cennika ani konkretnych produktów, ale jest za to mnóstwo tajemniczych butelek, zaparzaczy, puszek oraz pojemnik z kruszonym lodem. Zanim odważyłem się podejść zaobserwowałem kilku innych, miejscowych, klientów korzystających z tego "Cofeeheaven". Niestety zamawianie takie kawy nie wygladało prosto, gdyż wyglądało na to, że jej produkcja przed podaniem składa się z kilku etapów a każdy etap ma kilka wariacji i na każdym z tych etapów klient odpytywany jest jaką wariację sobie liczy. W końcu widząc młodą, z Europejska ubraną Tajkę korzystającą z kafejki postanowiłem "włączyć się do gry". Dziewczyna niewiarygodnie dobrze mówiła po angielsku stąd szybko wytłumaczyłem jej, że chcę jakąś mrożoną kawę a ona poinstruowała kawiarkę w czym jest rzecz. Chwilę potrzebną na przygotowanie kawy wykorzystałem na rozmowę z poznaną przy kawiarni dziewczyną. Okazało się, że wyskoczyła na ten tani targ (traktowała to miejsce trochę jak nasz stadion) żeby zrobić zakupy. Zdziwiło ją natomiast, że nieźle władam angielskim bo zazwyczaj Polacy słabo mówią po angielsku. Kawę podano w przezroczystym kubku. Jeszcze kilka sugestii z jej strony żeby trzymać pieniądze przy sobie i ogólnie uważać i każdy poszedł w swoją stronę: ja z kawą na przystań, ona zapewne na zakupy. Trochę jeszcze do godziny 14 brakowało, więc postanowiłem odwiedzić jeszcze jedną świątynię. Przemieściłem się wodnym tramwajem na przystanek 8 na spotkanie z wielkim Buddą leżącym na boku w świątyni Wat Pho. Wrażenie naprawdę niesamowite i warte 50 THB biletu wejściowego. Ogromny posąg Buddy wypełniał całą świątynię patrząc z dobrocią i pewnie dużą dawką buddyjskiego współczucia na wszystkich turystów robiących mu zdjęcia (czasami nawet stojących w kolejce do tego żeby zrobić je z właściwego kąta). Po świątyni porusza się boso, jak po wszystkich świątyniach buddyjskich w Tajlandii i jest to bardzo przyjemne. Po opuszczeniu świątyni cofnąłem się na chwilę nad wodę żeby napić się czegoś i coś zjeść w nadrzecznej knajpce. Zjadłem coś opartego na ryżu. Powrót w okolice Khao San postanowiłem odbyć na nogach.
Pomaszerowałem nadbrzeżną Maharat road. Szybko jednak zwolniłem lawirując pomiędzy stolikami stoisk oraz rozłożonymi na ziemi kocami ulicznego targu, na którym wydawało się, że przygodni sprzedawcy sprzedawali dosłownie wszystko co mieli w domu: książki w podniszczonych oprawach, kasety magnetofonowe, buty "second hand", stare radia a nawet również używane protezy zębowe. Największe zainteresowanie kupujących budziły stoiska ze stosami małych kamiennych reliefów z wizerunkiem Buddy. Potencjalni klienci tych stoisk przy pomocy lup bądź specjalnych okularów dokładnie i powoli wertowali kamienne stosy reliefów. Ich zachowanie wydawało mi się bardzo ekscentryczne. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że te specyficzne tajskie hobby polegało na poszukiwaniu i kupowaniu starych, zabytkowych reliefów o wysokiej wartości. Patrząc jednak na to z jaką dokładnością i częstotliwością kamienne stosiki były przebierane, wydaje mi się, że prawdopodobieństwo znalezienia chociaż jednego kamyka starszego niż rok jest równe wygraniu szóstki w totka.
Dotarłem do hotelu i po wpłaceniu wadium za klucz w kwocie 500 THB za mogłem wprowadzić się do pokoju. Pokój był ciemny , niezbyt obszerny - wyposażony w dwa łóżka, stolik, telewizor i klimatyzator wiszący pod sufitem, który niezwłocznie po wejściu uruchomiłem. W pokoju zaczęło robić się przyjemnie chłodno i świeżo. Zmęczony całym dniem chodzenia po rozgrzanym i parnym mieście padłem na jedno z łóżek. O spaniu nie było jednak mowy - pomiędzy 15 a 16 na Khao San, tym samym lotniskowym autobusem AE 2, którym przyjechałem z lotniska miała pojawić się reszta mojej wyprawowej ekipy, w sile 2 osób: Asi i Szymona oraz dwóch offiec: Berti i Combra. Moim zadaniem było wyciągnięcie ich z autobusu na przystanku Khao San i bezpieczne odtransportowanie do hotelu. Gdy sms'owo upewniłem się, że ich autobus już powoli dojeżdża w pobliże hotelu, ruszyłem im na spotkanie. Niestety w czasie gdy tkwiłem w moim ciemnym klimatyzowanym pokoju, pogoda postanowiła diametralnie zmienić scenerię z upalnego żaru na silne strugi deszczu. Deszcz w Tajlandii jednak diametralnie różni się od tego występującego w naszym klimacie umiarkowanym, gdyż jest on generalnie bardzo ciepły i nawet kompletne przemoczenie się nie prowadzi do wyziębienia organizmu. Tym razem jednak postanowiłem się nie moczyć i cofnąłem się po cienką kurtkę przeciwdeszczową. Zaopatrzony w ochronę przed deszczem pobiegłem na przystanek. Na autobus Asi i Szymka czekałem dłużej niż początkowo myślałem, że będę czekał. Bo i może deszcz w Tajlandii jest cieplejszy, ale jak zaczyna padać to efektywność ruchu miejskiego podobnie jak w Polsce spada o kilkanaście procent i wszyscy ślimaczą się w korkach. W końcu przyjechali... a gdy już przyjechali to z jakichś powodów nie chcieli wysiadać. Nie byli pewni czy "tu" jest rzeczywiście tym "tu, gdzie mają wysiadać". Rozwiałem ich wątpliwości wołając Szymka przez otwarte drzwi autobusu. W końcu wychynęli z ciemności z krzywo założonymi na plecy plecakami ze skonfundowanymi minami jakby właśnie wysiedli się na marsie. Oboje nie byli przygotowani na podróż z plecakami w deszczu. Zabunkrowaliśmy się więc w przyległej do przystanku hotelowej knajpce żeby się przywitać, obgadać plan działania i poczekać na lepszą pogodę.
Deszcz w końcu przestał padać, poszliśmy do hotelu, a resztę dnia spędziliśmy na powtarzaniu tej samej trasy, którą ja przebyłem z rana.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 29.5% świata (59 państw)
Zasoby: 377 wpisów377 24 komentarze24 632 zdjęcia632 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
29.12.2017 - 12.01.2018
 
 
11.08.2017 - 19.08.2017
 
 
24.06.2017 - 26.06.2017