Od rana wypatrywałem czy obiecany skuter zostanie mi dostarczony razem z papierami uprawniającymi do jego prowadzenia po Zanzibarze. Moped został mi dostarczony z afrykańską dokładnością, czyli jakieś 2h po umówionym czasie. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie Kai, który na nasze małe rendez-vous po wyspie ubrał się iście po rycersku - w długie spodnie i bluzę. Strój był podyktowany troską Annette o jego zdrowie w razie wypadku - ostatecznie oboje byli fizjoterapeutami i zapewne mieli w kierunku bezpieczeństwa pewne odchylenie. Na motorek wsiadałem pierwszy raz od jazdy na takich pojeździe w Chorwacji a pasażera nie wiozłem nigdy. Zapewne moje początki w roli kierowcy upewniły moich norweskich znajomych w tym, że podjęli słuszną decyzję ubierając Kai'a od stóp do głów, ale po kilku kółkach na dziedzińcu hotelu poczułem, że panuję nad tematem. Ostatecznie spakowałem Kai'a na tylne siedzenie i ruszyliśmy na południe wyspy. Jazda po lewej stronie drogi była trochę niewygodna, ale doświadczanie Zanzibaru zza kierownicy to niewiarygodne doznanie - po twarzy przesuwa się intensywne słońce, w kasku słychać szum chłodzącego wiatru, a nos pełen jest słodkich, lokalnych zapachów. Początkowo jechaliśmy bardzo ostrożnie, zwracając uwagę na każdy krzaczek, występ i robaczka na drodze jednak z czasem jechaliśmy już z większym animuszem przejeżdżając przez wioski i mijając objuczone drewnem i ludźmi dala-dale. Co jakiś czas wyprzedzały nas tylko szybsze od nas samochody. Skuterem kierowaliśmy się na zachód - w stronę Stone Town by po jakichś 10 kilometrach jazdy odbić na całkiem nowocześnie wyglądającym rondzie na południe w stronę Jambiani i Jozani Forrest. Droga na południe była nowa, szeroka i bardzo nowoczesna jak na obowiązujące na Zanzibarze standardy - miała wymalowane pasy oraz szerokie pobocza służące lokalnej społeczności jako chodniki. Jadąc tym nowoczesnym traktem bardzo przypominała poruszanie się po wyspiarskich drogach Chorwacji - tylko wysokie palmy, liche chatki i drzewa obwieszone mango pozwalały odczuć, że z pewnością nie jesteśmy w Europie. Na końcu kolejnego, prostego odcinka drogi wyrósł posterunek policji. Nasze przybycie zdecydowanie spowodowało większą aktywność załogi posterunku. Biednie ubrany policjant w odblaskowej kamizelce sugestywnymi ruchami nakazał nam zjechać na pobocze, wyłączyć silnik, pokazać dokumenty kierowcy oraz pojazdu. Był przy tym bardzo stanowczy i agresywny. Od razu zauważył brak przedniej szyby w kasku a po minucie doszedł do wniosku, że moje dokumenty nie są ważne na Zanzibarze. Czułem do czego cała sytuacja zdąża i żeby zaoszczędzić czasu wyjąłem banknot o nominale pięciu tysięcy szylingów tanzańskich. Kask i dokumenty od razu okazały się w porządku a nasz "anioł stróż" odmaszerował nie interesując się już nami za bardzo. Z warkotem ruszyliśmy w dalej. Za posterunkiem droga znowu była stara i kiepska. Słońce skryło się gdzieś za chmurami, zniknęły też gdzieś rosnące wysoko rzadkie palmy, a zastąpiły je gęsto porastające stare zmurszałe drzewa tak, że po pięciu minutach jazdy poczułem się jakbym nie był w Afryce, a gdzieś na plantacjach Południowej Karoliny albo Georgii. W jednej z przydrożnych wiosek zatrzymaliśmy się na farmie motyli. Właściwie tą szumną nazwę zastosowano do jednej woliery pełnej 4 gatunków motyli skarmianych świeżym mango. Była to miła przerwa w dalszej podróży, okazja do zrobienia kilku zdjęć owadom i zaczerpnięcia kilku łyków wody. Do Jozani Forest dojechaliśmy już bez żadnych przystanków i przygód - zjechaliśmy w pewnym momencie z asfaltówki z wąską nieutwardzoną drogę przecinającą las i po jakichś 100 metrach dojechaliśmy do okrągłych budynków zarządu lasu. Zaparkowałem skuter i poszliśmy dopełnić formalności. Wejście do parku kosztowało kilka tysięcy Shilingów. Dodatkowo była opcja przejścia się po parku z przewodnikiem, jednak razem z Kai'em doszliśmy do wniosku, że dami sobie radę sami i wąskimi wydeptanymi ścieżkami udaliśmy się w głąb lasu mangrowego. Las wyglądał trochę upiornie - stare zmurszałe drzewa stojące na odsłoniętych korzeniach a do tego mnóstwo latających owadów. Robiąc fotki i rozmawiając o sprawach polsko-norweskich błądziliśmy ścieżynkami jakieś dobre dwie godziny zanim poszliśmy do innej części parku. Druga, "sucha" część parku zdominowana była przez turystów oraz Blue Monkeys - które w wyglądzie przypominały kapucynki. Zwinne zwierzęta mieszkały na kilku daktylowcach i kompletnie nie przejmowały się turystami oraz wymierzonymi w nich obiektywami. Jednak trzymały się od ludzi na odległość i nie żebrały. Po wizycie w małpim gaju ochoczo wskoczyliśmy z powrotem na skuter i pognali z powrotem do naszego hotelu w Uroa. W drodze powrotnej udało nam się zgubić (nie wiem jak to możliwe do dzisiaj bo dróg na Zanzibarze nie ma wiele), kupić kilka dojrzałych owoców Mango a siedzący z tyłu z aparatem Kai sfotografował dosłownie wszystko chociaż nie zawsze z dobrym skutkiem.
Dzień zakończyliśmy na plaży przy hotelu grając w piłkę nożną z chłopcami z wioski.