Obawiałem się trochę poranku – a właściwie tego, że zaśpię na poranny prom. Wszystko poszło jednak poszło gładko. Pojawił się chyba właściciel hotelu i za kilka dolarów odwiózł mnie do portu. Przy promach już była poranna zawierucha – naganiacze walczyli o białych klientów żeby sprzedać im bilety i co tylko bądź. Wszędzie też pełno było paczek, worków i kartonów, które transportowano na kilka przycumowanych w porcie promów-katamaranów. Przyjechałem godzinę przed czasem i zabijałem nudę na nabrzeżu rozmową z przygodnymi Anglikami. Godzina minęła jak z bicza, zaokrętowałem się jako jeden z pierwszych. Po kolejnej godzinie i zapakowaniu wszystkich pasażerów prom ruszył w stronę Zanzibaru. Płynąc kanałem portowym łypałem okiem obiektywu na zabudowania stolicy Tanzanii. Niestety zaraz po opuszczeniu portu pogoda się załamała – fale stały się wyraźnie większe a deszcz zacinał prawie pod kątem prostym. Zapowiadało się, że pierwsze spotkanie z wyspą będzie mokre, jednak gdy na horyzoncie ukazały się zabudowania Stone Town burza zniknęła jak ręką odjął co dało okazję do zrobienia kilku fotek miasta z wody. Na nabrzeżu czekały już tabuny cicerone, gotowych pokazać każdemu turyście połowę miasta i zaprowadzić do właściwego ich zdaniem hotelu – czyli takiego, który dzieli się z nimi przychodem z turysty. Mając wydrukowaną mapę, znając już Stone Town z poprzedniej wizyty oraz mając zabookowany hotel nie potrzebowałem pomocy. Żeby otrząsnąć się z pomocników zrobiłem to co zawsze robię w takich momentach – wyglądałem na pewnego siebie jakbym z tego miejsca pochodził i pewnie kroczyłem przed siebie. Moja strategia triumfowała – tylko jeden „przewodnik” się mnie uczepił i kroczył ze mną do samego hotelu. Okazało się, że naganiał turystów właśnie do tego hotelu. Zenji Hotel okazał się bardzo miły – dostałem pokój o nazwie Sense of Jasmine oraz słodkie śniadanie bo w Dar Es Salaam nie miałem czasu na cokolwiek. Kawa w połączeniu z tostami z masłem i egzotycznymi dżemami była bardzo krzepiąca – dodatkowo jadalnia znajdowała się na dachu hotelu tak że miałem dobry na otaczające miasto. Z gorszych wieści to dowiedziałem się, że uszkodzony został kabel doprowadzający elektryczność z lądu na wyspę a szwajcarscy inżynierowie postanowili naprawić te uszkodzenia najwcześniej po świętach. Nie było jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Przede wszystkim cała wyspa jest gotowa na taki scenariusz i dlatego wszyscy mają generatory prądu a po drugie taki brak prądu i świeczki dodawały temu miejscu odpowiedniego klimatu. Poszedłem na krótki spacer po mieście – niewiele zapomniałem od zeszłego roku. Po labiryncie uliczek poruszałem się prawie jak autochton, odnalazłem moją restaurację w której zjadłem moją ulubioną zupę z kasawy a następnie na głównym placu przy łykach herbaty uciąłem sobie pogawędkę z miejscowymi. Polecili mi żebym następny raz udał się na drugą wyspę Zanzibaru – Pembę bo w przeciwieństwie do Unguja'i (Unguja to lokalna nazwa dla wyspy którą reszta świata określa Zanzibar) nie ma tam wielu turystów. Podowcipkowaliśmy sobie jeszcze trochę z wykorzystaniem rąk, mimiki i okruchów angielskiego a następnie wróciłem do hotelowego pokoju, gdzie zaległem w łóżku. Gdy wstałem było już ciemno – trochę przestraszyły mnie na moich rękach ślady po ukąszeniach komarów – szczególnie gdy nie brałem żadnych antymalaryków. Włączyli agregat a tym samym klimatyzację i Internet. Zacząłem sprawdzać możliwość zarażenia się malarią, ale po jakichś 20 minutach doszedłem do wniosku, że takie szukanie nie ma sensu. Tymczasem na zewnątrz zrobiło się już zupełnie ciemno i tylko światło z okien hoteli i domów rozświetlały jako tako ulice. Wczesna noc w Stone Town oznacza otwarcie Night Market'u, czyli targu na którym sprzedawana jest różnorodna, gotowa od razu do spożycia żywność. Myśląc o kalmarach z grill'a pognałem w stronę „House of Wonders” u podnóża którego organizowany był targ. Piętnaście minut krążyłem po stoiskach namierzając „to jedno”, które przygotuje mojego wymarzonego kalmara. W końcu zdecydowałem się na jedno, którego obsługa najbardziej budziła zaufanie. Kalmar z grilla z ciabatą i do tego coca cola... a ja z tym wszystkim na kolanach koło fontanny. Kalmar okazał się trochę twardawy, ale co tam – spełnił oczekiwania mojego podniebienia, które wiozłem ze sobą jeszcze do Warszawy. Rozkoszowałem się jeszcze przez chwilę miejscem i tłumem a następnie powlokłem się do pokoju. Generator prądu ciągle huczał, więc odpaliłem Internet i poczatowałem z Asią. W pewnym momencie warkot generatora ustał, wszystko zgasło a internet przestał działać. Dziesięć minut później spałem, myśląc o tym jak jutro przedostanę się na drugą część wyspy – Dala dalą czy też taksówką!?