Migiem dotarliśmy do Dar Es Salam. Sprawdzanie żółtych książeczek, wklejanie nowych wiz (w końcu Tanzania dorobiła się czegoś więcej niż pieczątki) oraz płacenie za nią zajęło godzinę. Mimo, że na zewnątrz było już zupełnie ciemno, nikt na mnie nie czekał (chociaż miał). Chcąc nie chcąc wymieniłem trochę dolarów na tanzańskie szylingi i wziąłem taksówkę. Zarezerwowany wcześniej hotel znajdował się według googlowych map niedaleko i rzeczywiście migiem zjawiliśmy się na miejscu. Hotel nie wyglądał na przygotowanego na przyjęcie mnie – nie wyglądał nawet na hotel. Był to mały domek w czymś co przypominało dzielnicę amerykańskich suburb'ów z tą jednak różnicą, że dostępu do domku chroniła potężna, przesuwna metalowa brama, która otworzyła się po kilku klaksonach taksówkarza. W środku czekała na mnie filigranowa, czarna postać, w której początkowo trudno rozpoznać było dziewczynę. Dziewczyna też ni w ząb nie mówiła po angielsku – stąd określenie co tutaj robię, a przede wszystkim ile płacę zajęło nam trochę czasu. Z dobrych rzeczy to okazało się, że zamówiony przeze mnie przez internet bilet na poranny prom na Zanzibar został zakupiony i to w znacznie niższej cenie. Zaprowadzono mnie do pokoju w którym szybko zasnąłem.