Wchodząc na dworzec lotniczy w Warszawie zdawałem sobie z tego sprawę, że kiedy z niego wyjdę kurtka, bluza i czapka nie będą mi do niczego potrzebne. Na wszelki wypadek jednak wziąłem je ze sobą bo chociaż znowu wyjeżdżałem tylko z małym plecakiem-pokładówką, który nie był zbyt pakowny to na pokładach samolotu bywa zimno i wydawało się, że cokolwiek ciepłego do ubrania może się przydać. Przy check-in'ie KLM dotarło do mnie, że po raz pierwszy zupełnie sam - chociaż było to uczucie bardziej ekscytacji i wyzwania niż poczucia strachu. Mój letni strój w środku zimy zaintrygował kontrolerów granicznych podczas skanowania moich tobołków, a ponieważ ruchu nie było to ucięliśmy sobie krótką pogaduchę na temat Tanzanii i Świąt. Lot do Amsterdamu upłynął spokojnie i po niecałych dwóch godzinach lotu wylądowałem na lotnisku Schipol. W Amsterdamie panowało świąteczne szaleństwo - grupy ludzi z nartami, prezentami i bóg wie jeszcze czym chaotycznie biegały po lotnisku. Dotarcie do samolotu do Nairobi zajęło mi trochę czasu - nie na tyle jednak długo żeby nie zdążyć po drodze kupić przejściówki, która miała zapewnić bezproblemową pracę mojej elektronice w zetknięciu z tanzańskimi kontaktami.
Do Nairobi miałem lecieć Boeingiem 747 i strasznie byłem podekscytowany tym, że w końcu będę miał okazję odbyć lot słynnym Jumbo Jet'em. Samolot rzeczywiście na początku robił niesamowite wrażenie - był po prostu ogromny. Wkrótce jednak okazało się, że mimo monstrualnych wyglądów na zewnątrz i wewnątrz, komfort lotu tym olbrzymem jest średni... siedzenia są takie sobie i w przeciwieństwie do A340 KLM'u nie ma osobistego video. Miejsce wybrałem na miesiąc przed lotem, więc przynajmniej siedziałem jak lubię - od korytarza. Obok mnie upchnięto faceta o posturze koszykarza, który ze względu na długość swoich nóg siedział okrakiem a za nim usadowił się pękaty człowieczek, który na oko wyglądał na 50 lat. Z koszykarzem nie miałem czasu wiele pogadać. Pracował dla Motoroli w stanach i wracał do rodzinnej Kenii. Wkrótce stewardesa znalazła dla niego lepsze miejsce i się ulotnił. Resztę drogi konwersowałem z drugim współpasażerem. Willi okazał się być przedsiębiorcom z okolic Monachium na emeryturze, który leciał do Nairobii do swojej nowej żony. Pogadaliśmy o turystyce na świecie, hippisach (kiedyś był), Austriakach i Europie Wschodniej. Ani się zorientowaliśmy jak trzeba było zapinać pasy do lądowania w Nairobi. Wymieniliśmy numery telefonów z Willim i każdy poszedł w swoją stronę. Już na lotnisku było dla mnie podejrzane, że na żadnej tablicy nie wyświetlał się mój dalszy lot do Dar Es Salaam. Nie mając dodatkowo karty pokładowej ustawiłem się w podekscytowanej jak ja kolejce do transfer desk'u Kenya Airways. Po jakichś 20 minutach w napięciu okazało się, że są problemy z samolotem i mamy poczekać. Włączyła mi się czerwona lampka. Stałem sobie w kółeczku z całą grupą Skandynawów zastanawiając się co dalej. W pewnym momencie w środek naszego negatywnie nakręcającego się kółka wszedł elegancki jak na kenijskie warunki pracownik Kenya Airways stwierdzając, że niestety coś nie dogadali się z Amsterdamem i w kilkudziesięcio-miejscowym samolocie zajętych jest ponad sto miejsc i tym samym nie wszyscy polecą. Żeby nie komplikować kto leci a kto nie przedstawiciel linii lotniczych przyniósł ze sobą wydrukowane już karty pokładowe - kto ma kartę leci, kto nie to kima w Nairobi. Wszyscy skupili się więc na kartach, prawie wyrywając mu je z rąk. Wyczytane osoby odchodziły z ulgą. Lament tłumu zaczął się w momencie, gdy wszystkie karty zostały już rozdane. Jeden z Duńczyków wpadł w wyraźną panikę krzycząc po angielsku o marnowaniu jego wakacji. Zastanawiałem się już nad planem B, gdy jedna z Dunek oddała swoją kartę pokładową. Była razem z mężem, który takowej nie dostał i nie chciała lecieć bez niego. Zanim jeszcze pracownik Kenya Airways zdążył schwycić kartę, wyprzedzając innych chętnych wyciągnąłem mu ją delikatnie z ręki stwierdzając, że się nią zaopiekuję i jestem sam i bez bagażu. Mruknął tylko coś o numerze gate'u i pozwolił mi kartę zabrać ze sobą. Zostawiając za sobą niezadowolone twarze innych podróżników oraz przedstawiciela linii, który pewnie czekał na ostrą walkę z tymi którzy nie polecieli, pobiegłem do swojego gate'u. Zdążyłem "za 5 dwunasta" - w całym zamieszaniu nikt nie sprawdził mi paszportu a to czy jestem na bilecie Piotr czy Jitte nie było dla nikogo ważne. Ważne, że sztuka jest sztuka. Przeszedłem przez kontrolę osobistą na słowo honoru, potem krótki bieg przez lotnisko i zająłem ostatnie wolne miejsce w samolocie. W końcu mogłem odsapnąć, napić się lokalnego piwa "Kilimanjaro" i rozkoszować przebiegającymi pod samolotem światłami.