Międzynarodowe lotnisko w Kuta Beach na Bali jest mniej wielkości Okęcia. Mimo niewielkiej ilości porannych pasażerów panował tłok - głównie spowodowany tym, że działały tylko dwa "check-iny" a samolotów do odlotu skumulowało się kilka w ciągu dosłownie godziny. Staliśmy z porannymi zmęczonymi twarzami po kolei we wszystkich kolejkach. Już ostatnia kolejka... i dupa... balijski urzędnik rzucił jakąś sumą opłaty lotniskowej. Oczywiście kart nie akceptują, a my pozbyliśmy się wszystkich rupii poprzedniej nocy. Z jeszcze bardziej zmęczonymi i wkurzonymi twarzami odnaleźliśmy bankomat na początku pierwszej kolejki. Karta, pin, ponowna wizyta u pana urzędnika, pół kilometra deptania po korytarzach lotniska, całkiem niezłe śniadanie (tu akceptowali karty kredytowe) i już tkwiliśmy w samolocie. 2-3h później samolot Air Asia wylądował na lotnisku LCCI W Kuala Lumpur, kończąc naszą przygodę z Indonezją i Bali.
Na LCCI uderzająca znowu była histeria przed świńską grypą. Celnicy nosili maski, a kamery termiczne polowały na ewentualnych nosicieli. Wydostanie się z lotniska oraz pobranie lokalnych Ringgit'ów z bankomatów w ilości pozwalającej nam przeżyć jeden dzień poszło gładko. Po małych perypetiach z biletem do miasta usadowiliśmy się wygodnie w autobusie wożącym pasażerów do centrum Kuala Lumpur. W czasie przez szyby żarłocznie pochłanialiśmy przewijające się krajobrazy: skarpę słynnego toru wyścigowego Sepang, plantacje palm, meczety oraz nowoczesne osiedla, które wyrastały dosłownie wszędzie. Coraz większa gęstwina budynków sygnalizowała, że niechybnie zbliżamy się do centrum miasta. Przypuszczenia były słuszne - w końcu zza jednego zakrętów wyłonił się zarys słynnego wieżowca Petronas Twin Towers. Kolejne 20 minut kierowca busa spędził na przebijanie się przez korki i dziwne ślimaki do KL Sentral. Nasz hotel Sentral był był o wyciągnięcie ręki z KL Sentral, jednak dotarcie do niego różnymi chodnikami i przejściami zajęło nam ładne kilka minut. Na miejscu okazało się, że pokoje nie są jeszcze dla nas gotowe. Ostatecznie jednak wrzuciliśmy nasze tobołki w kąt i ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu Petronas Twin Towers. Co tutaj dużo mówić, Kuala Lumpur, nie jest zbyt ciekawym miastem do zwiedzania. Beton po lewej, beton po prawej, metro, monorail, gdzieniegdzie małe kościoły pobudowane jescze pewnie przez Europejczyków w czasach kolonialnych. Klucząc komunikacją miejską dotarliśmy w pobliże Petronas Twin Towers. Obowiązkowa sesja fotograficzna z budynkiem w każdym możliwym ujęciu, spacer po parku w którym kręcono jakąś malezyjską telenowelę i daliśmy nura do nowoczesnego domu handlowego znajdującego się pod wieżami. Jeżeli ktoś myśli, że Malezja jest tania to na pewno nie w tym miejscu. Hugo Boss, Jimmy Choo, Cartier mrugały do nas w wystawach cenami w setkach, tysiącach i dziesiątkach tysiecy dolarów. Stać nas było w tym miejscu na wizycie w food yardzie w którym Szymon po tygodniowej diecie ryżowej na Bali z wielką przyjemnością rozszarpał Big Maca. My z Asią zostaliśmy przy lokalnym jedzeniu. Wiedzeni zasłyszanymi w Polsce pogłoskami, że Malezja to Eldorado zakupowe a wysokie ceny w mallu pod Petronas Twins to tylko pewien incydent, namierzyliśmy na mapie największy mall w Kuala Lumpur i ruszyli metrem na jego podbój. W drodze z metra do tego przybytku konsumpcjonizmu dopadł nas przebrany w pomarańczowe szaty buddyjski mnich, a przynajmniej twierdził, że nim był. Z jakiejś małej torebeczki wydobył jakiś dziwną kartę-różaniec i wcisnął nam każdemu do łapy. Następnie zaś wydobył jakiś notes na którym w równych rubrykach wpisane było imię, wiek, kraj pochodzenia, cel składanej ofiary oraz wysokość ofiary. Z listy wynikało, że większość osób wpłacała po około 30 Ringittów (jakieś 27 zł) w intencji pokoju na świecie. Mnich obstawał przy tym żeby ofiara każdego z nas była w takiej samej wysokości. Nie miałem jednak ochoty ani dawać mnichowi 30 ringittów ani modlić się za pokój na świecie. Ostatecznie wybrałem ładną pogodę za którą ofiarowałem 5 Ringittów. Ofiara okazała się lipna, bo już popołudniu w Kuala Lumpur padało. Lipna okazała sie też nasza wymarzona jaskinia niskich cen. Ceny nie były niskie. W drobnych strugach deszczu wróciliśmy do hotelu. Szymek po nieudanych zakupach "zawinął się w liścia" a my z Asią udaliśmy się w bliskie otoczenie hotelu w poszukiwaniu piwa oraz kolacji. Misja zakończyła się pełnym sukcesem. Z pełnymi żołądkami i dzwoniącymi w plecaku butelkami wróciliśmy do hotelu. Rano udaliśmy się z powrotem na LCCI. Kula Lumpur nie było złe, ale nikt z nas specjalnie za tym miejscem tęsknić nie będzie.