Chyba po raz pierwszy samolot nie odlatywał rano. Miałem sporo czasu żeby rano spakować plecak - upchnąć linę, śpiwór, namiot. O 13 przyjechała Kasia z mamą i mama odwiozła nas na lotnisko. Lotnisko jak zawsze pachniało przygodą, a słońce przebijające się przez wielkie szklane ściany dworca lotniczego dodatkowo wzmagały magię chwili. Boarding odbył się sprawnie - w większości biznesmeni wracający do Francji na weekend sprawnie poruszali się po samolocie. Wylecieliśmy punktualnie. Po ciężkiej nocy poległem w objęciach fotelu i obudziłem się dopiero w ciężkich deszczowych chmurach gdy samolot podchodził do lądowania.
Lotnisko de Gaulle’a było dla mnie pełnym, negatywnym zaskoczeniem. Spodziewałem się raczej czegoś w stylu lotniska Schipol - jednej zwartej, choć niekoniecznie małej bryły z dużą ilością wygodnych przejść, sklepów i knajpek - gdy tymczasem paryskie lotnisko było wielkim betonem gdzie co chwilę gdzieś się wychodziło na zewnątrz, z kilkoma tandetnymi sklepami i tanimi knajpami czym bardziej przypominało architekturę dworca centralnego w Warszawie a nie jednego z ważnejszych europejskich hub’ów lotniczych. Chcąc niechcąc musieliśmy przejść z terminala 2F do terminala 2D żeby dotrzeć do samolotu do Malagi. Drogę postanowiliśmy urozmaicić sobie godzinną przerwą na postój w Pizzy Hut - jedzenie z papierowych talerzyków rozmrożonej pizzy nie było jednak było ciekawym doznaniem kulinarnym.
Kontrole na de Gaulle’u nie była za bardzo dokładna i szczegółowa. Załadunek do samolotu do Malagi nie był tak sprawny jak do samolotu do Paryża. Rzesze Hiszpanów i niedobitki Francuzów w chaotyczny sposób pchały się do środka Boeinga a obsługa jeszcze potęgowała chaos a to kontrolując dwa razy bilety a to wstrzymując pochód kolumny ludzi. Kiedy samolot napełnił się w 75% nie było już nawet jednej wolnej bakisty żeby upchnąć bagaże podręczne, ostatni więc pasażerowie upychali swoje całkiem pokaźne kuferki pod fotelami przed sobą. Boeing 737 AirEuropa z godzinnym opóźnieniem wzbił się w powietrze. Po około 2 godzinach wylądowaliśmy w Maladze. W rękawie temperatura powietrza nie była tak wysoka na jaką liczyłem ale też nie było tak “syberyjsko” zimno jak tego dnia w Warszawie. W 15 minut uporaliśmy się z odbiorem bagażu i pognali w poszukiwaniu wypożyczalni samochodów na lotnisku. Auriga Crown była jedyną wypożyczalnią obleganą na lotnisku i stał przed nią całkiem spory ogonek a my w jego środku. Oczekiwanie na obsłużenie nas zajęło jakieś 40 minut - sama obsługa dosyć sprawnie - w ciągu 5 minut gnaliśmy z bagażami i kluczykami do wypożyczonego Peugetoa 207. Dwa plecaki ze szpejem oraz dwa z rzeczami podręcznymi jakoś zmieściły się w środku niezbyt dużego samochodu. Jeszcze przed wyjazdem z Warszawy na wbudowanej w komórce mapie GPS oznaczyłem czynny do 4 nad ranem market w Maladze i tam właśnie postanowiliśmy skierować nasze kolejne kroki. GPS sprawnie prowadził nas zarówno o po miejskich szerokich autostradach jak i wąskich uliczkach. Po pół godzinie od wyjazdu z lotniska zaparkowaliśmy nieopodal marketu. Zakupy poszły nader sprawnie mimo, iż część artykułów była dla nas zupełnie nowa. Wkrótce znowu siedziałem za kierownicą naszego czarnego Peugeota starając się opuścić miasto. Jazda do El Chorro w środku nocy nie była zbyt pasjonująca - wokół było ciemno a cała moja uwaga skupiona była na uniknięciu ewentualnych niebezpieczeństw i jedynie na chwilę oderwałem się od tego stanu żeby z rozdziawionymi ustami podziwiać przydrożone gaje pomarańczy i cytryn.
O 2 w nocy bez większego trudu dotraliśmy do naszego campingu Fianca. Rozpoczęło się nocne szukanie z czołówkami odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Szukanie zupełnie mi nie szło w przeciwieństwie do Kasi, która namierzyła niesamowite miejsce pod jednym z drzew. Rozbiliśmy namiot w iście ekspresowym tempie i jeszcze szybciej w nim polegali marząd o “cieplej skale” dnia następnego