Historia jak zwykle zaczyna się na Okęciu... jak zwykle... nie wiem też czemu zawsze wylatuję samolotem rano... tym razem nie było inaczej. Razem z bratem, lekko podchmielony z dnia poprzedniego, czekałem w kolejce na lot do Londynu. Lekkie uderzenie w plecy w czasie startu i po dwóch godzinach z okładem wylądowaliśmy na Heathrow. Potem szukanie odpowiedniego terminala... stek na lotnisku, kilka ciemnych piw w barze i chwiejnym krokiem weszliśmy na pokład Boeinga 777-200ER w rejsie do Nairobi. Lot przespaliśmy, samolot się spóźnił, ale nie szkodzi bo ten który odlatywał z Nairobi do Antananarivo spóźnił się jeszcze bardziej z odlotem... This is Africa :). Jeszcze jeden obiad na pokładzie samolotu na Madagascar i jeszcze raz seans Karate Kid (najnowszy remake!) i już znaleźliśmy się u celu naszej podróży.
Od progu przywitały mnie znajome klimaty - przy wyrabianiu darmowej wizy “on arrival” pogranicznik cicho szepnął “gift” podsuwając cieniutką książeczkę do której “gift” trzeba wsadzić. 10 EUR za wizę moją i brata pozwoliło nam przejść kontrolę paszportową w iście ekspresowym tempie - wręcz z pożałowaniem patrzyliśmy na tych, którzy postanowili wyrobić sobie wizę w swoich ojczystych krajach a teraz czekali w długaśnej kolejce, sprawdzani przez lokalne służby graniczne w tempie włoskiego strajku.
Miło zaskoczył nas fakt, iż mimo 2-godzinnego spóźnienia zamówiony z hotelu Tana-Jacaranda samochód czekał na nas. Lawirując pomiędzy różnymi porterami, naganiaczami oraz naciągaczami dotarliśmy do lotniskowego bureau de change SOCIMAD w którym kilka banknotów Euro wymieniliśmy na 10 cm plik lokalnych Ariarów. Potem wpakowaliśmy się z plecakami do starego, ledwo trzymającego się Reanult 19 i pojechaliśmy w stronę hotelu.
Pierwszy kontakt z Madagaskarem nie był czymś nadzywczajnym - czerwona, lekko gliniasta ziemia tak jak w Tanzanii albo Kenii, rozpadające się budynki, liche sklepy z lichymi towarami, mnóstwo ludzi kręcących się bez wyraźnego celu. Jendak już po kilku kilometrach naszym oczom ukazał się widok w Afryce raczej nieczęsto spotykany - niekończące się pola ryżu.
Po niecałej godzinie jazdy dotarliśmy do naszego hotelu... hotel to właściwie dużo powiedziane... Tana-Jacaranda to 3-piętrowa kamienica przystosowana na hotel z zamykaną na kratę bramą wyjściową. Biznes rodzinny obsługiwany przez Panią, córki, ciotki i pociotków oraz trochę pracowników najemnych. Miłym elementem było to, że wszyscy praktycznie mówili po angielsku... stąd też na tym etapie wydawało nam się, że język angielski to standard na wyspie a opinie o tym, że wszyscy mówią li tylko po francusku są mocno przesadzone.
W hotelu “zalogowaliśmy się” około 13tej. Zgodnie z wysłanym wcześniej przez maila zapotrzebowaniem otrzymaliśmy hotel z werandą (weranda miała około 30 m2, czyli wielkości małego boiska), dwoma łóżkami oraz prysznicem. Ciekawostką było to, że ubikacja już nie była w pokoju... ale co chcieć za 50 000 Ariarów (jakieś 18 Euro). Po wstępnym rozlokowaniu bambetli i mimo wcześniej spożytych 2 posiłków na pokładzie Kenya Airways doszliśmy do wniosku, że jesteśmy głodni i spragnieni. Hotel posiadał kartę dań... w ciągu 20 minut od zamówienia, sympatyczne córki właścicielki hotelu dostarczyły nam zamówienie. Butelkę piwa THB na głowę (co ciekawe na Madagaskarze piwo sprzedawane jest w butelkach 0,65 litra) oraz dla mnie ‘porc casawa’ czyli wieprzowina z kasawą. Lekko kwaśnawe danie nie było złe... ryż, który temu daniu towarzyszył był wręcz wyborny.
Po uczcie postanowiliśmy zwiedzić okolice hotelu w poszukiwaniu papierosów dla mojego brata. Podczas tej krótkiej ekspedycji wyszło, że angielski na tej wyspie jest tak samo przydatny jak polski. Oblepiło nas kilkunastu sprzedawców pamiątek oferując nam po francusku wszystko co tylko wydawało się im, że może być dla nas atrakcyjne: instrumenty muzyczne, wanilię, owoce, słowniki francusko-malgaskie etc. Fajki kosztowały jakieś 4 000 Ariarów (przepłaciliśmy) i po ich nabyciu szybciutko ewakuowaliśmy się do hotelu. Dopadło nas w końcu zmęczenie kilkunastogodzinnym lotem z Londynu - więc “zawinęliśmy się w liścia” i zdrzemnęli. Kiedy wstałem było już zupełnie ciemno... a na zegarze była dopiero 18ta. Pomiędzy równikiem a zwrotnikiem koziorożca słońce szybko idzie spać... przewróciłem się na drugi bok i poszedłem dalej spać.
Na samej górze hotelu znajdowała się jadalnia. To właśnie tam rano podano nam śniadanie jakie już w różnych podobnych konfiguracjach mieliśmy spożywać przez najbliższe dwa tygodnie. Trzon jego stanowiła: kawa, masło, dżem i bagietka... dodatkowo dochodził croissant albo kawałek ciasta i/lub sok owocowy. Co ciekawe te typowo francuskie śniadanie było nazywane w menu Amerykańskie a dołożenie do tego jeszcze jajka sadzonego lub jajecznicy zmieniało nazwę śniadania na Kontynentalne. Tego dnia nie narzekaliśmy jeszcze na poranne puste kalorie i tak jak prawdziwi Francuzi topiliśmy poranne wypieki w kubkach kawy przed ich spałaszowaniem.
Po śniadaniu spakowaliśmy małe plecaki i poszliśmy przetrząsać miasto. Na początku namierzyliśmy księgarnie a w niej mapę wyspy oraz plan miasta. Przy pomocy planu rozpoczęliśmy naszą eskapadę po tętniących, targowych ulicach miasta. Po kilku nieudanych próbach odnalezieniu głównych arterii, które kończyły się tym, że lądowaliśmy w jakichś bliżej nieokreślonych pustych miejscach w końcu doszliśmy do placu/parku z którego mieliśmy klarowny widok na połowę miasta, a przede wszystkim na jej główną arterię. Po drodze wszędzie stragany oraz jeden sklep Apple’a - na straganach wszystko... przyprawy, biblie, instrumenty muzyczne, przyprawy, pamiątki, pieczątki, żywność. Godzinne włóczenie się po mieście strasznie nas zmęczyło, więc szybko odnaleźliśmy przybytek serwujący piwo. Zimne piwo w połączeniu ze stekiem z zebu (zebu to lokalna odmiana wołowiny z rogatych afrykańskich wołów) podziałało pokrzepiająco.
Po piwie postanowiliśmy po prostu powłóczyć się po mieście - szczególnie, że alkohol w wysokiej temperaturze nastawił nas przyjaźnie do otaczającej nas rzeczywistości. Niespiesznym krokiem szliśmy główną ulicą przyglądając się sfatygowanym, kremowym taksówkom (głównie Citroenom), sprzedawcom wszelkiej elektroniki, żywności papierosów i czegokolwiek. W pewnym momencie poczułem delikatne szarpnięcie - ktoś kombinował przy moim plecaku, który nosiłem na plecach. Natychmiast go zdjąłem... zamek był do połowy otwarty, ale niczego nie brakowało. Od tego momentu plecak z pleców wylądował na piersi. Wydawało się, że to koniec dziwnych przygód na ten dzień... jednak nic z tego. Kilka minut później weszliśmy na rozległy, pusty plac... nagle znikąd pojawiła się na nim grupa kilkunastu 7-10 latków, które szczelnie otoczyły nas i wyciągając w naszą stronę puste czapki prosiły (chyba prosiły) o pieniądze. Po kilku sekundach zorientowaliśmy się, że dzieciakom tak naprawdę nie zależało na tym żeby coś wyżebrać, ale dokładnie spenetrować nasze kieszenie oraz niesione przez nas bagaże. Zbaranieliśmy, nasze kieszenie były pełne, a od dzieciaków nie dało się odpędzić. W małej panice uciekliśmy do pobliskiego sklepu obuwniczego i przepakowali nasze precjoza z kieszeni do plecaków. Po wyjściu ze sklepa grupa dzieci-żebraków znowu szczelnie nas otoczyła i zaczęła “zwiedzać” nasze puste kieszenie - wkrótce jednak dały nam spokój. Wróciliśmy do hotelu i zaczęli przygotowywać do wyjazdu do Antsirabe