Na lotnisku w Chiang Mai zadziwiający był brak paniki grypowej. Chociaż poniektórzy celnicy nosili białe maski to nie było kamer ani sloganów nawołujących do poddania się dobrowolnej kwarantannie w przypadku temperatury, bólu głowy etc. Do tego drugiego co do wielkości miasta Tajlandii przybyliśmy bóg wie czemu... właściwie to mieliśmy iść na kilkudniowy trekking w dżunglę, ale potem z kilku dni zrobił się jeden i właściwie skończyło się na tym, że 3 dni mamy siedzieć w mieście i raz ruszyć się poza. Na wszelki wypadek na lotnisku już zaklepaliśmy wycieczkę... dochodząc do wniosku, że poza lotniskiem to bóg wie czego można się spodziewać. Zaprawieni z innych miejsc w walce z bankomatami w Kuala Lumpur i na Bali, sprawnie podjęliśmy potrzebne nam środki i ruszyli do zaklepanej taksówki. Polacy są wszędzie - w drodze do taksówki spotkaliśmy rodaka, którego zgodziliśmy się podrzucić do centrum naszą taksówką. Przez szyby taksówki miasto przesyłało nam sprzeczne sygnały co do swojej urody. Pozostałości starych murów i fosa wyraźnie obrysowująca kontury dawnego miasta kontrastowały z wszędobylskimi szajsowatymi sklepikami, warsztatami, restauracyjkami i chaotycznym tłumem pojazdów i ludzi. Przepychając się przez ten tłum dotarliśmy do naszego hotelu, który okazał się naprawdę niezły jak na lokalne warunki. Przede wszystkim był nowy. Pokoje były obszerne i dobrze klimatyzowane. Ostatecznie jednak nie dla pokoi przyjechaliśmy do tego miasta, szybko więc porzuciliśmy nasze tobołki i ruszyli na zwiedzanie okolicy. Teren zamknięty wśród fosy okazał się nie tak stary jak nam się wydawało... a nawet nie tak bardzo tajlandzki. Powoli włócząc się wąskimi uliczkami spotkaliśmy całkiem sporo restauracji oferujących kuchnię innych krajów, a nawet sklep z winami z którego oferty skrzętnie skorzystaliśmy. Żeby jednak było z tajlandzka Asia wybrała jakiś procentowy lokalny wynalazek, a jego degustację odwlekliśmy do momentu powrotu do hotelu. W hotelu okazało się, że winogronowo-ananasowe wino ma wstrętny brązowy kolor a smakuje jeszcze gorzej.
Następnego dnia punkt o 8 rano przyjechał po nas do hotelu mały busik z którego wyskoczyła pulchnawa przewodniczka i całkiem poprawnym angielskim zaprosiła nas do środka. Ruszyliśmy w stronę gór biorąc po drodze jeszcze jednego pasażera. Okolice Chiang Mai były miłe dla oka, ale nie powalające. Wąska asfaltowa droga wiła się pośród wzgórz mniej lub bardziej porośniętych drzewami. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez całkiem dobrze wyglądające wioski aby w końcu zatrzymać się w jednej z nich na farmie słoni. Początkowo, ze względu na duże rozmiary zwierzęta te wzbudzały moją nieufność, a gramoląc się na metalowe siedzisko umieszczonego na ich grzbiecie wyobrażałem sobie wszystkie złe rzeczy jakie mogą się stać. Jednak już po kilku minutach podróży słoniem, a szczególnie w momencie gdy nasz przewodnik zachęcił mnie do tego żeby usiąść na szyi słonia, moje podejrzliwość i lęk zniknęły prawie natychmiast. Właściwie trudno przypomnieć mi sobie bardziej przyjemnego obcowania ze zwierzętami niż ze słoniami. Bardzo przyjemne było położenie się na głowie słonia porośniętej rzadką, twardą szczeciną. Cała interkacja z tym zwierzęciem była niesamowita. Chyba nic tak bardzo z wycieczki do Chiang Mai nie zapadło w mojej pamięci jak spotkanie ze słoniami. Po słoniach pojechaliśmy do lokalnej, tradycyjnej wioski, a następnie poszliśmy na krótką wycieczkę po dżungli aby zakończyć dzień spływem na tratwach po rwącej rzece. Dzień był naprawdę przyjemny. Chociaż byliśmy trochę zmęczeni postanowiliśmy odwiedzić słynny nocny market na którym można kupić wszystko. Z niezaspokojonymi od Kuala Lumpur apetytem na zakupy ruszyliśmy w kierunku znalezionego na mapie w pobliżu hotelu night marketu. Stety niestety wybrany przez nas targ okazał się być targiem spożywczym na dodatek już zamykanym. W locie udało nam się kupić trochę ciekawych, lokalnych słodyczy, które natychmiast spożyliśmy. Targowisko pustoszało z każdą minutą, więc postanowiliśmy się z niego ewakuować. W zakamarkach moich szarych komórek świtało mi, że po drugiej stronie miasta znajduje się inny, "właściwy" night market. Hipotezę potwierdził kierowca zatrzymanego przez nas tuk-tuka i 15 minutach wylądowaliśmy przy "właściwym" targowisku. Tętniąca życiem ulica pełna odgłosów, zapachów a przede wszystkim ludzi dały nam znać, że na pewno jesteśmy tam gdzie trzeba. Ciężko było zorientować się gdzie jest koniec a gdzie początek tego targowiska, więc chaotycznie zaczęliśmy się poruszać od stoiska do stoiska. Z Asią szukaliśmy lokalnych pamiątek, za to Szymkowi w oko wpadły podróbki markowych zegarków. W pamiątkach dominowały kadzidełka, rzeźby i posążki buddy. Oprócz tego market zalany był podróbkami ciuchów, butów, torb i plecaków. Tej nocy nie zamierzaliśmy się obkupować a jedynie rozpoznać co jest dostępne więc po dwóch godzinach wskoczyliśmy do przygodnego tuk-tuka i wrócili do hotelu.
Ostatni dzień naszego pobytu w Chiang Mai rozpoczęliśmy od odwiedzenia pobliskiego salonu masażu. Masaż był niesamowicie przyjemny. Niewysoki chłopak z rękach jak kleszcze dosłownie rozgniótł moje ciało. Wyszliśmy z salonu totalnie zrelaksowani - z wyjątkiem Szymona, dla którego masaż chyba był traumatycznym przeżyciem - głównie ze względu na to, że wykonywany był przez mężczynę ;). Po masażu wskoczyliśmy w trójkę w tuk-tuka i kazali zawieźć na tereny night-marketu. W dzień miejsce to wygląło znacznie mniej ciekawie. Gdzieś zniknęły pamiątki - pozostało jedzenie i podróbki, poszerzone o różne dziwne kosmetyki. Na szczęście były rambutany. Zaopatrzeni w owoce postanowiliśmy odwiedzić jedne z centrum handlowych w Chiang Mai. Nasz wybór padł na airport plaza i był to bardzo dobry wybór. Resztę dnia spędziliśmy na zakupach. Całe dolne piętro pełne było stoisk z pamiątkami. U góry za to znajdowały się niezłe reatauracje. Obkupieni i posileni, późną popołiudniową porą wróciliśmy do hotelu. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze na night market dokupić kilka pamiątek i wsunąć trochę krewetek. Wczesnym rankiem taksówka zawiozła nas na lotnisko. Pożegnaliśmy Chiang Mai.